![](https://www.wolaistnienia.pl/wp-content/uploads/2016/08/0I5A2390.jpg)
Porto – miasto, do którego warto wrócić…
Zazwyczaj początek roku skłania mnie do przemyśleń, jaki główny cel podróży „ustawić” sobie na tych nowych 365 dni. Czytam wówczas dużo o różnych miastach, przeglądam galerię zdjęć, oglądam video poświęcone danemu miejscu i…marzę 😉 Planuję, zastanawiam się gdzie będę, wierzę w realizację i robię małe kroki do osiągnięcia celu. To pomaga i w moim przypadku (póki co) sprawdza się świetnie. Mała dygresja: takie podejście związane z planowaniem podróży i robieniem wszystkiego, aby doszła do skutku zawdzięczam przede wszystkim mojej Przyjaciółce Alexis :), którą przy tej okazji serdecznie pozdrawiam (i dziękuję)! Oraz wszystkim tym, którzy wspierają mnie podczas wyjazdów, dają dobre słowo, są myślami, dopingują i przy okazji czekają na zdjęcia i relacje. WIELKIE DZIĘKI! To dla mnie niezwykle cenne.
Przyznam, że Porto jako miasto, które chciałbym zobaczyć „chodziło” za mną już od dłuższego czasu. Tym bardziej, że podczas mojej poprzedniej podróży do Portugalii nie miałem czasu, żeby zobaczyć tą drugą co do wielkości metropolię w tym państwie. Ostateczna decyzja zapadła, kiedy udało mi się zakupić bilety lotnicze w całkiem przystępnej cenie. Podróż do kraju tegorocznych mistrzów Europy w piłce nożnej zaplanowałem w dniach 17-24 lipca i podzieliłem na dwa etapy – 4 dni w Porto, 3 dni w Lizbonie – jako wypad sentymentalny do miejsc, które kocham i które widziałem 3 lata temu. Dziś więc skupię się na opisaniu pierwszego etapu – a zatem na mieście położonym nad Oceanem Atlantyckim u ujścia rzeki Douro. Cóż – wyruszamy 🙂
Lot samolotem jakoś przetrwałem. Kto mnie zna, ten wie, że nie za bardzo lubię podróżować samolotem. A kto mnie nie zna, ten już się dowiedział, czytając ten wpis 😉 W każdym razie na szczęście podróż trwała niecałe cztery godziny, więc nie było najgorzej. Zresztą widoki były całkiem ładne – szczególnie nad Francją i tuż przed lądowaniem w Porto, kiedy to samolot leciał nad wysokimi masywami górskimi. Wyglądało to rewelacyjnie. Porto z lotu ptaka też prezentuje się ładnie, co przedstawia zdjęcie poniżej.
To co jest charakterystyczne po przylocie do Portugalii, to rześkie, morskie powietrze. Podobnie było w Lizbonie. W sumie to nie wiem dlaczego, ale w ogóle przed podróżą nie sprawdziłem jak dojechać do miejsca w którym miałem noclegi. Na lotnisku był jednak automat, który po wpisaniu nazwy ulicy, wyświetlał informacje o tymi jakimi środkami transportu dostać się w dane miejsce, więc skorzystałem z pomocy. Wsiadłem do metra i po ok. 40 minutach dojechałem na miejsce – w sensie do docelowej stacji metra, bo hostelu musiałem się trochę naszukać 😉 Co w sumie było takim pierwszym treningiem – nocleg bowiem miałem w miejscu położonym bardziej na wzgórzu. Lokalizacja świetna, praktycznie w centrum. Mój sposób na poznanie miasta był jeden – zero podróżowania komunikacją (z wyjątkiem przejazdu z lotniska) i spacer zwyczajnie przed siebie. Taki „styl” uwielbiam najbardziej, bo daje on możliwości odkrywania miasta po swojemu. Idziesz w danym miejscu i nie spodziewasz się, że skręcając w wąską uliczkę dojdziesz do pięknego punktu widokowego na miasto. Choć starałem się w każdym dniu osiągać jakiś mały cel – w sensie – zrobić konkretne zdjęcia. Wśród nich najważniejsze jakie sobie założyłem to m.in.: zdjęcia wiszącego prania, wąskie uliczki, dzielnica Riberia. I dwa kluczowe: zdjęcie mostu Ponte Dom Luis I o zachodzie słońca oraz zdjęcie barek z winem, w taki sposób, żeby rzeka była „rozmyta”, a więc z dłuższym czasem naświetlania.
Pierwszego pełnego dnia, a więc 18 lipca głównym celem było zrobienie zdjęcia mostu, uchwyconego z góry. Tego dnia pozwoliłem sobie na odespanie podróży, więc nie zrywałem się rano, mając świadomość, że kolejne dni będą związane z pobudką po czwartej rano, żeby zobaczyć wschody słońca. Aby mieć pewność, w którym miejscu znajduje się dany punkt widokowy poprosiłem recepcjonistkę z hostelu o wskazanie miejsca na mapie. Zaplanowałem wszystko tak, żeby być na miejscu przed 19.00.
Ale zanim do tego momentu dojdziemy, poniżej kilka zdjęć, które wykonałem wcześniej w południe. Myślę, że ukażą one jak bardzo kolorowe jest Porto. Na pierwszej, poniższej fotografii widzimy charakterystyczne szczególnie dla Portugalii – ceramiczne płytki azulejos, które zdobią wiele budynków w mieście, kościoły czy chociażby przepiękny dworzec Sao Bento.
Oczywiście w międzyczasie wykonałem też sporo zdjęć z wiszącym praniem. Tak naprawdę temu motywowi zdjęć, mógłbym poświęcić osobny wpis, bowiem jest to moim zdaniem tak charakterystyczne dla miasta jak wspomniane wcześniej przeze mnie płytki azulejos.
I tak spacerując uliczkami dotarłem w pobliże dzielnicy Riberia, która spośród wszystkich miejsc, urzekła mnie najbardziej. Pisałem o niej w jednym z wątków dotyczących Porto (zobacz tutaj), więc nie będę teraz ponownie rozpisywał się 🙂 Wspomnę tylko w skrócie, że jest to urocze miejsce znajdujące się nad rzeką Douro. Przy bulwarze znajdują się liczne kawiarnie, bary, restauracje, w których można usiąść podziwiając widoki miasta popijając wino Porto 🙂 Poniżej przedstawię kilka zdjęć z tego miejsca.
Oczywiście w tej dzielnicy bywałem codziennie, więc będzie jeszcze okazja do przedstawienia kolejnych zdjęć w dalszej części mojego wpisu. Teraz jednak nadszedł moment, aby powrócić do najważniejszego punktu – czyli mostu Ponte Dom Luis I. Robi on niesamowite wrażenie. Zresztą wyobraźcie sobie, że idziecie w górę wąską uliczką, słyszycie głośny śpiew mew, w oddali dochodzą dźwięki muzyki granej na żywo (gdzieś z dołu w nadmorskiej części Ribeiry). Słyszycie dźwięk jadącego tramwaju. To wszystko jest gdzieś blisko, obok. Ale jeszcze nic nie widać…I nagle idąc dalej tą uliczką, dostrzegacie pierwsze elementy konstrukcji słynnego mostu. To wszystko zespala się w taką jedną całość! Te dźwięki, mewy, Ribeira, rzeka…I ten stalowy, dwukondygnacyjny most łączący jej brzegi…
Do punktu widokowego dotarłem zgodnie z planem. Znajdował się na wzgórzu. Są dwie możliwości żeby tu dotrzeć – albo wspinamy się w centrum miasta i idziemy później górną kondygnacją mostu, albo dołem przez dzielnicę Riberia, przechodzimy przez most i wspinamy się w górę po drugiej stronie rzeki. Ja wybrałem tę opcję drugą. Rozstawiłem statyw, usiadłem na ławce i podziwiałem piękną panoramę miasta. Naprzeciwko widok na dzielnicę Riberia, z lewej strony na winiarnie oraz park.
Czekając na zachód poznałem kilka osób: turystę z Nepalu, z którym chwilę porozmawiałem. W międzyczasie pewna rodzina (jak się okazało z Francji) poprosiła mnie, żebym zrobił im zdjęcie ich sprzętem. Warunki były już trudniejsze, bowiem słońce zachodziło. Zaproponowałem przy okazji, że zrobię im kilka zdjęć moim aparatem, tym bardziej, że był już zamocowany na statywie. To co mnie zaciekawiło, to fakt, że po dosyć słonecznym popołudniu, później część miasta „przykryła” chmura, na tyle mocno, że jeden most był stał się kompletnie niewidoczny. Oczywiście wolałem, żeby zachód był jakoś bardziej spektakularny, żeby niebo zrobiło się kolorowe, ale…właśnie – nie marudzę! 😉 Skorzystałem z takich warunków jakie zastałem i wykonałem kilka zdjęć.
Na poniższym możemy zobaczyć jak bardzo chmury nakryły miasto.
W końcu nadszedł moment, kiedy wykonałem dla mnie najważniejsze zdjęcie w tym dniu. Takie, po które między innymi przyjechałem do Porto. Prezentuję poniżej 🙂
Wykonałem jeszcze kilka ujęć i lekko zmarznięty (nie spodziewałem się, że będzie wietrznie i dosyć chłodno), postanowiłem wrócić do hostelu. Oczywiście byłem zachwycony tym punktem widokowym, więc postanowiłem, że w kolejnym dniu w tym miejscu zobaczę wschód słońca.
19 lipca – niespodziewane spotkanie po latach…
Zgodnie z planem, wstałem po czwartej i wyruszyłem, by zobaczyć jak miasto budzi się do życia. W sumie było to dla mnie niesamowite, że przechodziłem przez ten most i nie spotkałem praktycznie żadnych osób – z wyjątkiem ochroniarza. Na miejsce dotarłem zdecydowanie za szybko, było jeszcze dosyć ciemno, więc uznałem, że poczekam na konkretne warunki do zdjęć. W ogóle miałem dylemat czy fotografować Riberię i most ze wzgórza czy z dołu. Uznałem jednak, że najpierw wykonam zdjęcia z góry, a kolejny dzień poświęcę na zmianę perspektywy. Pierwsze kadry powstały po 05:28. Dzielnica Riberia była ładnie oświetlona.
Po drugiej stronie rzeki w dole można było zobaczyć barki.
Wykonałem ok. 5 zdjęć i później latarnie na nabrzeżu Ribeiry zgasły. A one tworzyły o wiele ciekawszy klimat na zdjęciu. Wiedziałem więc, że następnego dnia, jeżeli będę fotografował barki, to będę miał czas do ok. 06:40 na to by ująć zapalone lampy. Sfotografowałem winiarnie.
Wróciłem do hostelu na śniadanie. Postanowiłem, że pójdę jeszcze przed południem zrobić zdjęcia, póki jest nie za mocne światło. I mniej ludzi, niż po południu. Wybrałem się najpierw w stronę katedry. Przy tej okazji sfotografowałem barokowy kościół, który znajduje się przy dworcu Sao Bento. Jak będziecie mogli zauważyć, na nim również znajdują się białe i niebieskie azulejos.
Kiedy dotarłem do katedry wykonałem kilka zdjęć. I postanowiłem, że pójdę na drugą stronę rzeki górną kondygnacją mostu Ponte Dom Luis.
Ale…No właśnie – tego dnia jak się później okazało, „musiałem” iść inną uliczką, po to, żeby coś niespodziewanego mogło się wydarzyć 🙂 A zaciekawiły mnie schodki, które prowadziły w dół rzeki. Uznałem, że skoro nie znam tego miejsca jeszcze, to zwyczajnie zejdę w dół do nabrzeża Ribeiry i zamiast przejść górą mostu, przejdę dołem. I tak te schody sprawiły, że plany części dnia uległy zmianie, a następnego dnia wybrałem się nad Ocean Atlantycki. Ok. Pewnie czytasz i myślisz – zaraz, ale o co chodzi…Uliczka, most, ocean, dlaczego? Co i jak? 😉 Rozwiązanie za moment. Najpierw zdjęcie wspomnianych schodów.
I tak zszedłem nimi i dotarłem do mostu. Dołem, podobnie jak i górą można iść po obydwu stronach. Kiedy szedłem w stronę winiarni, w połowie mostu spojrzałem w lewo i niedowierzanie…Krzyknąłem,a w zasadzie z lekką niepewnością w głosie zapytałem: „Marta”? I nie myliłem się. Spotkałem koleżankę Martę, która jak się okazało przyjechała do tego miasta ponownie na stałe (3 dni przed moim przylotem). Jeszcze ciekawsze jest to, że tą sympatyczną osobę poznałem osobiście 3 lata temu w Lizbonie. Zatem widzieliśmy się drugi raz w życiu i akurat w Portugalii (wówczas Marta ze swoją koleżanką podróżowała z Polski autostopem i tak się złożyło, że do Lizbony dojechały w czasie mojego pierwszego pobytu). Takie spotkanie na moście postanowiliśmy uczcić wybierając się do pobliskiej kawiarenki zlokalizowanej niedaleko rzeki Douro. Zajadając bardzo dobre pasteis da nata (portugalskie babeczki wypełnione kremem jajecznym i posypane cynamonem) – rozmawialiśmy i w sumie mimo wszystko nie wierzyliśmy, że udało nam się spotkać w Portugalii. Gdybym nie zszedł schodami w dół rzeki, z pewnością minąłbym się z Martą, która przy okazji opowiedziała mi wiele ciekawych rzeczy na temat miasta, tego co warto zobaczyć, co można pominąć i zapytała czy byłem już na oceanem. Kiedy odpowiedziałem, że jeszcze nie, ale mam w planach, Marta zaproponowała, że pożyczy dla mnie od koleżanki rower i że może ze mną wybrać się następnego dnia w miejsce, które zna, które jest mniej uczęszczane przez turystów i które jest bardzo ładne. Uznałem więc, że będzie to świetna przygoda jeździć rowerem po Porto i pobliskich okolicach, a przy okazji oprócz miłego towarzystwa będzie to kilka godzin relaksu. Poza tym i tak miałem w planach zobaczyć ocean, więc propozycję z przyjemnością przyjąłem i tak o to wiecie już co mają wspólnego schody z mostem, oceanem i rowerem 🙂
Następnie po tym porannym spotkaniu pozostałem jeszcze nad rzeką i wykonałem trochę zdjęć. Tym razem dzielnica Riberia była naprzeciwko, a ja mogłem skupić się na barkach, które są nieodłącznym elementem krajobrazu Porto.
I dla odmiany, tym razem wracałem górą przez most Ponte Dom Lusis I, mając takie oto widoki.
Na obiad udałem się do miejsca, które polubiłem, ze względu na dobre posiłki i sympatyczną obsługę: do Confeitaria Dos Clergos. Zarówno właściciel jak i kelnerka dali odczuć, że traktują turystów bardzo miło. Zawsze z uśmiechem i było to dla mnie takie urzekające kiedy na do widzenia potrafili powiedzieć na przykład: „Have a good time my friend”.
Miejsce to polubiłem również ze względu na lokalizację. Tuż obok znajdowała się katedra, wąską uliczką przejeżdżał tramwaj, który następnie „wspinał się” po ulicy Porto.
Zresztą tego popołudnia udało mi się zrobić kilka zdjęć tym uroczym tramwajom, choć postanowiłem, że więcej zrobię kolejnego dnia, po powrocie znad oceanu. Pozwoliłem też sobie na chwilę wypoczynku i przejażdżkę tym wyjątkowym pojazdem.
Przed 18.00 wybrałem się nad rzekę. Udało mi się zrobić w trakcie tej wędrówki kilka zdjęć: głównie skupiłem się na wąskich uliczkach choć nie tylko. Bardzo podobała mi się ta…
Idąc nią dalej, dotarłem w równie interesujące i kolorowe miejsce 🙂
Sporo czasu spędziłem również w innej wąskiej uliczce, gdzie wykonałem następujące zdjęcia:
W końcu dotarłem nad rzekę na zachód słońca.
Następnie wróciłem wieczorem do hostelu.
20 lipca – oceanu szum…
Nadszedł dzień wyjazdu nad ocean. Hurrrrrraaa 🙂 Kocham morze, ocean więc zawsze podróż w takie miejsce jest dla mnie ogromnym powodem do radości! Z Martą umówiliśmy się na godzinę 10.00. Podszedłem do stacji metra Trindande i stamtąd wyruszyliśmy. Z racji tego, że jechaliśmy na drugą stronę rzeki, to przejazd był z górki. Bardzo szybko więc przedostaliśmy się do głównej drogi. Trasa biegła wzdłuż rzeki Douro, która wpada do Atlantyku w miejscu ok. 7-10 km od centrum Porto. Wspaniałe widoki, rześkie powietrze, delikatny wiatr, gdzieniegdzie unoszący się w powietrzu zapach grilowanych sardynek. Odcinek, który zaplanowaliśmy do przejechania nie był bardzo długi, bo łącznie miał wynieść ok. 35 kilometrów. Pierwszy przystanek zrobiliśmy przy moście. Chwila na przekąskę i wyruszyliśmy dalej. Nie mogłem doczekać się tego momentu, kiedy to zobaczę bezkres oceanu, usłyszę szum fal i ich dźwięk, kiedy będą rozbijały się o skały. Co ciekawe, tuż przed tym odcinkiem kiedy to można ujrzeć Atlantyk trzeba pokonać całkiem strome wzniesienie 🙂 Ale każdy wysiłek był warty tego, by zobaczyć ten ładny krajobraz.
W związku z tym, że Marta zaproponowała, aby zobaczyć konkretną winiarnię na wzgórzu po powrocie z nad oceanu, postanowiliśmy wracać, aby dotrzeć do centrum miasta do 15.00, bowiem do 17.30 był chyba wstęp, a miałem świadomość, że jest to moje ostatnie w tym czasie popołudnie i wieczór w Porto, bowiem kolejnego dnia o 12.00 zaplanowałem wyjazd do Lizbony. Z racji tego, że winiarnia znajdowała się na wzgórzu, daleko od centrum i miejsca w którym miałem nocleg, Marta zasugerowała, abym pojechał autobusem. Pożegnałem się z sympatyczną koleżanką przy dworcu Trindade i ok. 15.30 wracałem do hostelu. Zanim dotarłem i wziąłem kąpiel, było już jakoś blisko 17.00. Uznałem więc, że jest bez sensu spieszyć się i pędzić na autobus, tym bardziej, że musiałbym pokonać pewien odcinek od hostelu na przystanek. Stwierdziłem, że nie zdążę i że lepiej w tym wypadku powrócić na stronę winiarni i sfotografować miasto. Cóż, przyznaję się bez bicia – nie zdążyłem, nie byłem… I wiem…To było „must have”. Ale mam dzięki temu cel do osiągnięcia podczas (mam nadzieję) kolejnego pobytu w Porto 🙂 Także nie ma tego złego 😉 Oby.
Na spokojnie zatem zamiast winem z winiarni Graham’s, upijałem się delikatnie widokami. Choć…faktycznie…skosztowałem też wina, kiedy wybrałem się w ładne miejsce na kolację, na pyszne grilowane sardynki w ten ostatni wieczór. Ale dobrze. Czas na kilka fotografii, które wówczas wykonałem.
Wiedziałem, że nadszedł moment, aby spróbować zrealizować kolejne zadanie, które sobie wyznaczyłem – czyli sfotografować barki przed zachodem słońca, aby rzeka była delikatnie rozmyta. Rozstawiłem statyw, bowiem do tego typu zdjęcia zazwyczaj używa się dłuższego czasu naświetlania – np. 30 sekund. Tyle trwa wyzwalanie migawki, więc gdybyśmy mieli robić zdjęcie z ręki z takim parametrem wyszłoby rozmazane i nieostre. Byłem zadowolony, bo kilka ujęć zrobiłem. Poniżej jedno z nich. Choć łatwo nie było, ponieważ trochę wiało i barki często delikatnie kołysały się, więc kilka zdjęć mimo wszystko wyszło rozmazanych.
Ostatnie zdjęcie zrobiłem o 22:45 i postanowiłem wracać. Autobus następnego dnia miałem o 12.00, hostel należało opuścić o 11.00 zatem wiedziałem, że następnego dnia muszę wstać na wschód, aby wykonać ostatnie zdjęcia i o 10.00 najpóźniej być na miejsce, żeby przygotować się do podróży, spakować i spokojnie dotrzeć na dworzec autobusowy.
21 lipca – pożegnanie…
Z pewnym uczuciem żalu wyruszyłem po 6 rano w stronę rzeki. Żalu, że to już ostatni poranek, że nie zdążyłem zrobić kilku ujęć, w tym przede wszystkim zabrakło mi jednego dnia na fotografię ludzi. Ale mimo wszystko, byłem zadowolony z tego, co do tej pory udało mi się zobaczyć i sfotografować. Po raz pierwszy o tej porze spotkałem osobę fotografującą ze statywem. Powoli wstawał dzień.
Przede wszystkim wykonałem zdjęcia z widokiem na winiarnie oraz na rozświetlony klasztor na Serra do Pilar. Ująłem również dwa mosty.
Oczywiście musiały pojawiać się także fotografie z mojej ulubionej dzielnicy czyli…tak, tak – właśnie – z Ribeiry.
I tak powstały zdjęcia, które osobiście lubię i darzę sentymentem. Kolejne zrobiłem już po drugiej stronie rzeki.Było po siódmej więc miałem jeszcze chwilę czasu.
I w ten oto sposób moja przygoda z Porto dobiegła końca…
Ps. Hmmm, może prawie do końca…Bowiem jeszcze okazało się, że bilet do Lizbony, który kupiłem przez internet był ważny na środę 20 lipca a nie na czwartek 21 lipca. Zwyczajnie pomyliłem dni 🙂 Ale niech będą to dobrego złe początki. W końcu kolejne miasto, do którego wyruszam, to stolica Portugalii, więc musi być pięknie 🙂
Ale o tym już w następnej części.
![](https://www.wolaistnienia.pl/wp-content/uploads/2016/09/0I5A4854.jpg)
![](https://www.wolaistnienia.pl/wp-content/uploads/2016/08/DSC_7107.jpg)